Kobieta Sybiru: Tam, gdzie mrozy i buriany
W czteroodcinkowym cyklu przedstawiamy Kobiety Sybiru z gmin Suchowola i Jaświły
Cztery opowieści przesłała nam Krystyna Gudel, poetka z Suchowoli i Przyjaciółka Podlaskiej Redakcji Seniora. Bohaterką trzeciej opowieści jest Halina Kisło.
Halina Kisło, z domu Tokarzewska, ur. 22.02.1937r., jak wielu innych doświadczyła wywózki na Syberię.
Zanim opowie o tamtym czasie, wspomina ojca, który był członkiem Związku Strzelców, uczestniczył w ćwiczeniach w Osowcu, a w czasie II wojny światowej walczył w okolicach Zambrowa. Tam w nierównej walce szli przeciwko czołgom. W pewnym momencie wpadł w dół, dzięki temu przeżył, a po kilku tygodniach wrócił do domu. Przez jakiś czas ukrywał przyjaciela, co było powodem najścia NKW-dzistów. Ojciec wziął chleb, kawałek mięsa, alkohol i wyszedł na zewnątrz, aby odwrócić ich uwagę. Przyjaciel zdążył uciec. Sprawdzono dom, ale nie znaleziono poszukiwanego. Denuncjator Dejmek (policjant) wkrótce sporządził listę strzelców, wreditieli naroda, wśród których znalazł się ojciec, i jesienią 1940 r. został osadzony w więzieniu, najpierw w Łomży, a potem w Białymstoku.
20 czerwca 1941 roku rozpoczęła się katorżnicza dola rodziny Tokarzewskich. W nocy rozległ się łomot do drzwi. Byli to wysłańcy NKWD. Wydano rozkaz zabrania najpotrzebniejszych rzeczy i opuszczenia domu. Ktoś krzyknął: Mnogo odieży tiopłoj! Tam, gdzie ich zabierano, bezcenny będzie każdy kawałek ubrania, który można wymienić na chleb lub kilka ziemniaków. Mama i babcia (ojciec w tym czasie był w więzieniu) pakowały odzież do worków i wiązały tobołki. Zabrały chleb, słoninę, mięso. Sąsiad Władysław Masłowski zawiózł ich żeleźniakiem do Moniek: mama, babcia, Halina i siostra Krysia, która urodziła się w przeddzień, miała zaledwie 12 godzin. Mama w połogu, ale to nie zwalniało z wyznaczonej zsyłki. Babcię z racji wieku i choroby oszczędzono, ale w drodze powrotnej z Moniek zmarła. Na stacji w Mońkach czekał już pociąg z wagonami bydlęcymi. W każdym wagonie musiało się zmieścić ok. 40 osób, a nawet więcej. Wagony dziurawe, zamknięte z zewnątrz, zabite okienka. Warunki nieludzkie. W podłodze dziura, jako wychodek. Kobiety robiły parawan, aby utworzyć choć odrobinę intymności. Podróż do Omska nad Irtyszem trwała ponad trzy tygodnie. Jedzenie i wodę dostarczano rzadko, zwykle wtedy, gdy trzeba było dolać wody do lokomotywy. Podczas podróży na zakręcie na Uralu doliczono się w tym pociągu120 wagonów ciągniętych przez dwie lokomotywy.
W Omsku skierowano wszystkich do dużego namiotu cyrkowego. Dalszy etap zsyłki to podróż na barkach rzeką Irtysz, a następnie kibitkami ciągniętymi przez woły kilka dni przez tajgę do lesozagotowki (pracy przy wyrębie lasu). Tam, w maleńkiej chatce, gdzie na środku było palenisko, musiało się zmieścić znów około 40 osób. Matki dostały polecenie pracy przy wyrębie lasu, a dzieci przy składaniu drzewa. Głód i niedostatek wody, a przy tym ciężka praca odbierały siły. Chleb dowożono raz w tygodniu. Podczas pracy w lesie na osobę dorosłą przysługiwało pół kg chleba, na dziecko 15 dag. W związku z trudami codzienności w szybkim tempie szerzyły się choroby: biegunki, przeziębienia, gorączka. W tym miejscu los ich zatrzymał na rok. Gdy weszło zarządzenie Stalina, tzw. udostawierienie, możliwe było poruszanie się po terenie. Matka w zamian za garnitur ojca i zegarek wyprosiła dostawcę chleba, aby zawiózł ich do sowchozu. Był to sowchoz sorok tri, Ulianowskij rejon, obłast Omsk. Kwaterunek w glinianym baraku, kilka rodzin, w tym Kramkowscy z Trzciannego. Okna robiono z lodu. Ramę wkładano do wody, a gdy zamarzła, wstawiano jako okno z szybą. Najbardziej dokuczał głód i chłód, mrozy i zawieje (buriany). Pracujący w państwowych przedsiębiorstwach (w kołchozach) otrzymywali ok. 400 g chleba, zaś w sowchozach pracowało się za wynagrodzenie w naturze, a raczej za obietnicę wynagrodzenia, bo gdy szło do zapłaty, okazało się, że zarobku nie ma, został ,,przejedzony”. W wynagrodzenie wliczano przydzielony chleb i brejowatą polewkę. Istniały ponadto tzw. pajki, czyli przydział zboża: 300 g na osobę dorosłą i 120 na iżdiwienca, czyli dziecko.
A kiedy prawdą się stało, że mogli wracać do Polski, wszystkich ogarnęła radość i przerażenie zarazem. Wracali pół roku wcześniej niż inni, na podstawie dokumentów wysłanych przez ojca, tzw. wyzyw. W drodze powrotnej nie obyło się bez uciążliwych niespodzianek. Na dworcach nieraz koczowali ponad dobę. Na granicy w Brześciu przy kontroli dokumentów okazało się, że podróż odbywa się niezgodnie z wystawionymi zaświadczeniami. Zostali więc aresztowani i wysłani w podwał, gdzie oprócz chłodu i wilgoci było pełno szczurów. Po 2 dobach powrót do Brześcia po nowe dokumenty. Dalszy etap podróży to Białystok, gdzie dotarli ok. 10 X 1945 roku. Stamtąd furmanką do Knyszyna. Zatrzymali się u kuzynów i zaczęli smakowanie normalności. Następnie do Jaświł, a potem już do domu. Przywitała je młoda kobieta, siostra ojca. Dziewczynki jej nie znały. Powitalny krzyk cioci rozległ się wokół. Wkrótce zbiegli się sąsiedzi, radości i zdziwieniu nie było końca, bo żadna informacja o powrocie wcześniej nie dotarła. Nadszedł czas przyzwyczajania się do bliskich i znajomych. Przebytego na zsyłce czasu nikt nie zrozumie, jedynie ci, którzy tego doświadczyli.
Wspomnienia spisała Krystyna Gudel
Biebrzańskim Szlakiem Nr 1(25)/19, s.16-17